Masz czasem moment, kiedy chcesz rzucić wszystko i po prostu dać sobie spokój? Czy czasami ogarnia Cię uczucie, że tak naprawdę wszystko, co robisz, jest bez sensu i Twoje starania są niepotrzebną próbą załatania tej dziury w swoim życiu? Jeśli nie, gratuluję Ci – jesteś w gronie szczęśliwców, którzy albo osiągnęli swój cel, albo jeszcze go sobie nie postawili tak wysoko, by osiągnąć taki stan. Ja czasami mam niestety takie momenty, w których dopada mnie weltschmerz i nie mam na nic ochoty. Jak sobie z tym radzę? Kiedyś powiedziałabym – idę coś zjeść. Teraz jednak wiem, że jedynym sposobem jest trening.
Zawsze byłam w czymś najlepsza. Wzorowa uczennica, genialna aktorka, świetna humanistka z uchem do języków obcych, dziewczyna stworzona do pracy w polityce – tak mnie określano, ale przyszedł w moim życiu okres kiedy nastałam się nader… przeciętna? Tak, to chyba dobre słowo. Oceny były wystarczające, marzenia o aktorstwie zostały pogrzebane i zastąpione myślą by zająć się czymś „przyszłościowym”. Ze świetnej humanistki nie zostało za wiele, ponieważ nauka przestała mi się tak bardzo podobać. Mój angielski czy niemiecki rozwijał się tylko dzięki milionom minut spędzonych przed serialami. Na pierwszym roku studiów było jeszcze gorzej z moją samodyscypliną – chodziłam na zajęcia tylko kiedy musiałam, a większość czasu spędzałam w mieszkaniu na słodkim lenistwie, wieczorami niczym wampir wychodziłam na miasto i tak mijały dni, miesiące.
Nauczono mnie, że jedzenie jest przyjemnością – ma być zawsze dobre, czym słodsze tym lepsze.
Mogę sobie nim dogadzać, nawet powinnam. W chwilach szczęściach – jadłam. Załamana Gosia = najedzona Gosia. Każdy stan emocjonalny podpierany był jedzeniem. Znałam tylko dwa tryby, albo się odchudzam, albo się objadam. I nie, nie chodzi mi o kompulsywne objadanie się, tylko o nieumiarkowanie. Pizza z lodami popita piwem każdego dnia to przesada. A każdy taki wybór procentował centymetrami tu i tam – a co gorsza moja samoakceptacja zaczęła sięgać zera.
Co się zmieniło, że piszę w czasie przeszłym? Nastawienie. W końcu, po kolejnej „porażce” , powiedziałam sobie, że to nie jest sposób na życie. Nie żyję przecież dla jedzenia. Zaczęłam się zastanawiać: gdzie podziały się moje ambicje i zapał? Dlaczego nie rozwijam swoich umiejętności? Wszystko siedziało w głowie. Sama sobie byłam wrogiem i tylko ja hamowałam siebie przed wzięciem byka za rogi. Jak zwykle chciałam zrobić wszystko od razu. Najlepiej, żeby już po tygodniu wszystko było piękne. Niestety, jak to w życiu bywa – wszystko dzieje się po kolei i … we własnym, znanym tylko sobie, tempie.
Mój drugi rok studiów był czasem eksperymentów. Chciałam nauczyć się JEŚĆ, a nie ŻREĆ, przy czym NIE ODCHUDZAĆ. Ja wiem, że brzmi to przekomicznie, ale dla kogoś, kto od zawsze miał problem z wagą, jest to naprawdę trudne. No i drugi aspekt z tym związany – włączyć trening jako miłe spędzanie czasu, a nie konieczność czy też środek do celu. Nie ukrywam – pierwsza część planu położyła się już w drugim miesiącu próby i leżała tak do stycznia. Natomiast jeśli chodzi o ruch nastała rewolucja. Początkowo było ciężko zwlec się z łóżka, żeby przejechać na drugi koniec miasta i ćwiczyć, mimo że wieczorem byłam umówiona ze znajomymi na małe co-nieco i miałam poczucie, że tracę tylko czas. Mogłam przecież w tym czasie umalować się, zrobić włosy, a nie gonić potem jak oparzona po domu, bo znowu brakuje mi czasu na podstawowe sprawy. W styczniu dołączyła do mnie moja przyjaciółka. Zaczęłyśmy regularnie chodzić na siłownię, mimo, że obie nie stosowałyśmy żadnej diety. Jasne – starałyśmy się jeść zdrowo, ale każdy kto studiował wie, co to znaczy mieć 30zł na tydzień i się z tego utrzymywać. Widziałam, że Oli podoba się trening siłowy, sama byłam pod wrażeniem jej siły , bo trzeba przyznać, nie wygląda na siłacza. We dwie było nam raźniej i obie widziałyśmy plusy uczęszczania na siłownię. Ola cieszyła się ze swoich kształtów, ja z poprawy wyglądu mojej skóry. Jednak przyszedł koniec roku akademickiego i najgorsza zmora studentów – sesja. I można by powiedzieć, że z przyjemnością opuszczałam treningi, ale rzeczywistość była inna. Czułam, że coś jest nie w porządku. Brakowało mi siłowni, bo była sposobem na odreagowanie tego, co działo się na co dzień.
Niedawno miałam ciężki okres w pracy. Spędzałam długie godziny w mojej Niebieskiej Siedzibie omijając przy tym treningi. Byłam zmęczona, smutna i zła, że tyle czasu spędzam w pracy i nie mam zbyt wiele czasu dla siebie. W końcu nadeszło małe rozluźnienie – trening. W końcu to poczułam. Już przy rozgrzewce wiedziałam, że jest inaczej. Cały trening zrobiłam na sto procent, powiedziałabym, że nawet na dwieście! Z każdą minutą czułam coraz większe zadowolenie z samej siebie, że udało mi się wyrwać na siłownię. Po treningu byłam tak niesamowicie lekka i szczęśliwa, że uznałam, że nie chcę już omijać treningów. Dostałam takiego powera od życia, że nagle miałam siłę na wszystko! Postanowiłam, że muszę po prostu lepiej zorganizować czas, bo uczucie „po” jest niesamowite. Zrekompensowałam sobie całe dwa tygodnie, które niekiedy przyprawiały mnie niemalże o dreszcze.
Zakwasy trzymały mnie jeszcze przez następne 3 dni.
Różnica była widoczna od razu.
Zamiast jęczeć z bólu, chodziłam roześmiana.
A gdzie jakaś konkluzja? Myśl z tego wpisu? A no: pomyśl, czy kiedykolwiek po słodkim obżarstwie czułaś euforię, chęć do walki, zmiany czy ogólnie pragnienia życia na 100%? Czy może jednak, tak jak ja, czułaś się zażenowana tym, ile zjadłaś, i że prawdopodobnie zaraz urodzisz, bo Twój brzuch wygląda jak w 9. miesiącu ciąży? Odpowiedź wydaje się być jedna 🙂
Gosia