Sezon rowerowy uważam za rozpoczęty! W sobotę 24 marca w Bolesławcu miało miejsce dolnośląskie otwarcie sezonu w ściganiu się na rowerach cross country. Był to mój debiut w tego typu imprezie!
Start mojej kategorii zaplanowany był na 14:30, a na miejscu byłem chwilę po 12:00. Odbiór numeru startowego, ogarnięcie roweru i… kibicowanie innym zawodnikom. Po krótkim spacerku, nie mogąc doczekać się startu, wróciłem do auta po rower, by przygotować się do rywalizacji.
Fot 1. fotosa.pl | Sezon uważam za otwarty!
Zaczynam trening „na sucho” (wtedy było jeszcze umiarkowane błoto na trasie) i już widzę że będzie godnie, tętno podczas przejazdu cały czas utrzymuje się w okolicach 90-95% Hrmax (górnego progu).
Po zjeździe z trasy ogarniam jeszcze zabłocony napęd, potem ruszam na trening „na żywca” z Mastersami (zawodnicy powyżej 30 roku życia), startującymi wcześniej. Już nie mogę się doczekać mojego wyścigu.
Nie ustawiłem się najlepiej. Start z ogona wróży kolejki na sekcji technicznej i tak też jest, ale dzięki temu dużo się działo. Co chwilę byłem zmuszony kogoś wyprzedzić. Przednia opona tańczyła na błocie, udało mi się cudem uniknąć spotkań z drzewami. Dalej było tylko ciekawiej, obracało mnie przy podjeździe „na sztywno”. Wąskie opony byłyby lepszym wyborem.
Fot 2. Materiał własny | Trasa nie należała do najłatwiejszych.
Po walecznym pierwszym okrążeniu, próbowałem zbić trochę tętno i jechać swoje, serce waliło średnio ponad 180 uderzeń na minutę, powoli schodziłem do tętna 175. Spoglądałem na miernik mocy – starałem się nie spaść poniżej 270W.
Rower spisywał się dobrze, nowy napęd dawał radę na sztywnych podjazdach. Jednak z czasem błoto wpływało na precyzję działania napędu, łańcuch przeskakiwał, ale wkrótce sam się oczyszczał. Jechałem dalej! 🙂
Błoto w połączeniu ze zmęczeniem poskutkowało spotkaniem z drzewem na trzecim okrążeniu. Odbiłem się od pnia barkiem i cisnąłem dalej. Kolejny błąd, który popełniłem to przyspieszenie na ostrym zjeździe. Dobiłem amortyzator, uderzyłem kamerą o mostek, nadgarstki zapiekły z bólu, ale nie poddałem się i jechałem dalej. Zgromadzona publiczność wstrzymała na chwilkę oddech.
Ok – od tej pory jechałem już trochę bardziej skupiony. Cieszyłem się każdym przejechanym kilometrem! Ciśnienie w końcu ze mnie zeszło.
Fot 3. fotosa.pl | Przypływ adrenaliny na trasie to standard.
Słysząc silny doping z okolic mety, rozpocząłem czwarte okrążenie. Czy te brawa były dla mnie? Nie, to lider wyścigu rozpoczął ostatnie okrążenie i chwilę później mnie dublował. Co za moc! Jadę za nim – podjeżdżam fragmenty, które wcześniej pokonywałem pchając rower. Zmobilizował mnie do wysiłku. Niestety po krótkim czasie uciekł.
Fot 4. fotosa.pl | Uwielbiam prędkość! 🙂
Tuż przed dzwonkiem na ostatnie okrążenie, zostałem zdublowany przez wicelidera. Ustąpiłem mu z drogi, walczyłem dalej o trakcję, natomiast on przejechał z niesamowitą lekkością. Nie było żadnych wymówek, jechałem na maksa. Doganiłem dwóch innych zawodników, na podjeździe nawet im uciekłem. Kolejnego, który się przewrócił, wyprzedziłem na belkach. Liczyłem na to, że uda mi się jeszcze kogoś dorwać.
Już zacząłem witać się z gąską, ale dostrzegłem jeszcze jednego zawodnika który był niewiele przede mną. Pomyślałem sobie: „Dorwę go!”. Eksplodowałem resztkami mocy. Byłem pewien, że go dopadnę. Nagle bardzo mocno przyspieszył, cisnąłem ile fabryka dała… Krzyknąłem: „Maam Cię!”, wyprzedzając go tuż przed metą o pół długości roweru. Cóż za emocje!
Fot 5. fotosa.pl | Emocje towarszyszyły mi do samej mety!
Byłem tak skupiony na wyprzedzaniu, że nie zwróciłem uwagi na wrzawę na mecie. To było niesamowite przeżycie! Podziękowałem rywalowi za walkę.
Gdy emocje już opadły, skorzystałem z bufetu, zebrałem oklaski, pogratulowałem zwycięzcom – czas wracać do Wrocławia!
AUTORSKA RELACJA OKIEM ZAWODNIKA: