Zimowa wyprawa w góry wymaga odpowiedniego przygotowania. Nie każdy szlak w tak trudnych warunkach da się przejść licząc tylko na łańcuchy na trasie – to niebezpieczne. Jednak czy czekan rzeczywiście stanowi niezbędny element ekwipunku? Jak go używać, aby rzeczywiście zapewniał bezpieczeństwo na trasie i kiedy wystarczą ci zwykłe kijki?
„Hejka, był ktoś ostatnio na Szpiglasowej Przełęczy? Jak tam warunki? Trzeba mieć czekan, czy kijki wystarczą?” – każdy, kto należy do jakiejkolwiek górskiej grupy na Facebooku pewnie niejednokrotnie widział tego typu zapytanie. I tym samym niejednokrotnie:
Wariant „c” jest niestety jak najbardziej realny, jeśli osoba czytająca post nie ma zbyt dużego zimowego doświadczenia w górach, a swoją wiedzę w tym temacie czerpie z facebookowych grup. Natłok tego typu zapytań, ale też relacji, których bohaterowie opowiadają o używanym sprzęcie w tonie deprecjonującym zasadność używania, czy w ogóle noszenia czekana, może rzeczywiście wzbudzać poczucie, że zimą na stromych szlakach czekan przydaje się dopiero w określonym momencie.
W jakim dokładnie? Ciężko powiedzieć. Dopiero, gdy jest dużo śniegu, dopiero, gdy szlak jest oblodzony? Tak naprawdę sami autorzy tych kijkowych przejść nie wiedzą chyba, co mogłoby skłonić ich do zamiany kijków na czekan. Ot, weszli o kijkach, zeszli z nimi, czyli się dało. Otóż… to tak nie działa.
Oczywiście, kijki trekkingowe są wygodniejsze od czekana. Kijki – dopóki stromizna terenu nie jest bardzo duża – realnie pomagają w podchodzeniu, zwłaszcza w głębokim śniegu. Pomagają też w zejściu. Dzięki nim ciężar plecaka turystycznego i cały wysiłek rozkłada się na cztery kończyny, zamiast na dwie, łatwiej też o utrzymanie równowagi.
Czekan, cóż, nie spełnia takiej roli. Jest dużo krótszy, podeprzeć się nim możemy zatem dopiero, gdy teren lekko staje dęba. Podobnie w czasie zejścia – czekan w śnieg wbijamy wtedy, gdy schodzimy praktycznie z nosem w stoku. Przydaje się też na trawersach. W każdym innym momencie po prostu dynda nam w ręce i bardziej przeszkadza, niż pomaga. Naturalnym więc wydaje się pozostawienie go przypiętym do plecaka, a zamiast niego dzierżenie w dłoniach kijków, które znacznie podnoszą komfort wędrówki. Tylko, że… wybór pomiędzy kijkami a czekanem nie powinien być dokonywany w oparciu o wygodę.
Kijki trekkingowe są generalnie stworzone po to, by ułatwiać wędrówkę, czynić ją bardziej komfortową. W żadnym natomiast wypadku nie mają za zadanie zapewniać naszego bezpieczeństwa, czy ratować nas z opresji. Przydają się na mozolnych podejściach, zwłaszcza z ciężkim plecakiem i po miękkim terenie (błoto, śnieg, żwir) i na podobnych zejściach. Poczucie stabilności, wynikające z ich używania pewnie przekłada się poniekąd na bezpieczeństwo, ale… jeśli mówimy o zimie, to od tego jest przede wszystkim czekan (przy czym trzeba też wiedzieć, jak wybrać czeka, aby się sprawdził).
W momencie poślizgnięcia na lodzie (co zdarzyć się może nawet w rakach lub pojechania na śniegu (który jest doprawdy zdradliwą materią) kijek tylko w pierwszym ułamku sekundy – kiedy jeszcze stoimy – i przy dużym uśmiechu szczęścia ma szansę nas zatrzymać.
Potem (zwłaszcza z pętlą owiniętą wokół nadgarstka) staje się już tylko nieforemnym balastem, utrudniającym złapanie się czegokolwiek, które i tak jest mało realne. Czekan natomiast, odpowiednio trzymany i gotowy do użycia, umożliwia reakcję w momencie, gdy już zaczynamy się zsuwać. Czy da się zatem wejść bez czekana (za to z kijkami) na chociażby Rysy zimą? Zapewne się da. Czy to oznacza, że „kijki wystarczą”. Zdecydowanie nie.
Podobnie rzecz ma się z rakami. Może się wręcz wydawać, że dawniej wybór dokonywał się pomiędzy „mam raki” a „nie mam nic” i wtedy zwyciężały raki. Od kiedy jednak popularność zyskały raczki, czy nakładki antypoślizgowe, raki coraz częściej przegrywają. Tymczasem wszystkie te rozwiązania zastępcze sprawdzają się świetnie na płaskich oraz niezbyt stromych i eksponowanych szlakach (a przy tym są wygodniejsze, lżejsze, tańsze i naprawdę warto tam ich używać), ale na wszelkich mocno nachylonych i narażających na upadek o konsekwencjach poważniejszych niż obicie czterech liter trasach mogą dawać co najwyżej złudne poczucie zabezpieczenia.
Mając w pamięci wszystko powyższe, nie da się jednak nie zauważyć, że nie każdy śnieg wymaga od razu raków i czekana. W pierwszy jesienny, centrymetrowy opad, raki się nie wgryzą, a i czekan na nim nie wyhamuje (niby wystarczą wtedy raczki, ale też warto się zastanowić, czy w ogóle wychodzić).
Z kolei nikt też raczej nie zakłada raków, by przejść jeden stary płat śniegu, zalegający gdzieś wysoko w połowie czerwca (choć nie byłoby to też jakieś strasznie głupie). Zimą jednak, gdy szlaki spowija biała szata, wszędzie tam, gdzie da się spaść chodzimy w rakach i z czekanem – nawet jeśli komuś na grupie „kijki wystarczyły”. Nauczenie się tej sztuki najlepiej jest odbyć pod okiem specjalistów na kursie turystyki zimowej. Tylko wtedy zimowy weekend w Tatrach będzie bezpieczny.
P.S. Pisząca te słowa, z dużym prawdopodobieństwem zawdzięczam życie czekanowi, który odpięłam od plecaka, przyczepiając doń kijki zaledwie kilka minut wcześniej.
Autor: Małgorzata Nowakowska, autorka bloga „Ruda z Wyboru”